Rys życia zwany moją drogą

Moja historia  zaczęła się w Górach Świętokrzyskich

Urodziłam się w Kielcach, w pobliżu Gołoborza, zwanego wysypiskiem skalnym, nieopodal  Świętego Krzyża. Miejsca, od wieków  uznanego za lądowisko czarownic, bab latających na miotłach, odzianych w czarno czerwone zapaski. Gołoborze  to góra z obłych kamieni, w których, jak głosi legenda, zakuta jest mądrość przedwiecznych czarownic.

Gdy jako nastolatka, uczestniczka wycieczki szkolnej, po raz pierwszy znalazłam się na szczycie wysypiska skalnego poczułam przez moment ciężar czerwono- czarnej zapaski na plecach i trzymanej w prawej ręce fruwającej miotły. Pomyślałam, że ponosi mnie fantazja, pospiesznie uwolniłam się od obrazu. W to miejsce pojawiło się wspomnienie.

 Jestem trzylatką, mieszkam na placu Wolności w Kielcach. Moja codzienność  równa się wolność. Samodzielnie  bez nadzoru dorosłych poruszam się między kramami rozstawionymi na placu. Od czasu do czasu zachodzę do sklepu z chemikaliami, którego właścicielami są moi rodzice , by zameldować swoją obecność.

Pierwszym zapamiętanym incydentem z tego okresu były odwiedziny jakiejś dalekiej kuzynki z Wrocławia, która przywiozła ze sobą prezenty dla  mojej rodziny. Mnie obdarowała zadziwiającym podarunkiem: kieszonkowym męskim zegarkiem z dewizką, który na pewno nie mieścił się w kieszeni. Miał wielkość deserowego talerzyka i nie posiadał szkiełka. Uznałam, że  przedmiot jest dla mnie bezużyteczny i następnego dnia udałam się do zegarmistrza z sąsiedniej ulicy, by  sprzedać mój prezent.

Zegarmistrz zainteresował się eksponatem, obiecał, że następnego dnia wypłaci mi należność, jednocześnie wypytując o adres moich rodziców. Udzieliłam mu stosownych informacji i opuściłam lokal, udając się  na pl. Wolności na przegląd stoisk. Gdy wreszcie dotarłam do sklepu moich rodziców, ci zanosili się ze śmiechu wraz z zegarmistrzem, który mój eksponat właśnie wręczył im przed chwilą, twierdząc, że to zapowiada jakieś niezwykłe zdarzenia w moim życiu.

No i zaczęło się  moje ciekawe życie.                                                                                           

Nie miałam jeszcze ośmiu lat. W Kielcach zaczynała się mroźna zima. Moi rodzice nieoczekiwanie otrzymali z Urzędu Miejskiego nakaz eksmisji do podmiejskiego letniego domku, którego właścicielką była kielecka dziennikarka. Domek nie miał żadnego ogrzewania. Wybite okno, przez wiejskich sąsiadów, było zapchane poduszką. Państwowi urzędnicy dopilnowali, by wyposażenie naszego mieszkania zostało upchnięte w letnim domostwie, a co się nie zmieściło zostawiono na powietrzu. Nasze kieleckie mieszkanie otrzymał w nagrodę  przodownik pracy z Zakładów Mechanicznych.

Urodzony optymista – to mój ojciec, zamiast do letniego domku 10 km od miasta i mojej szkoły wprowadził nas, czteroosobową rodzinę, do mieszkania swojej siostry. Wprawdzie metraż  60m. był imponujący , ale mieszkanie było 1 pokojowe w starym budownictwie. Po kolacji rozkładane materace do spania zajmowały całą podłogę. Do toalety  biegało się na koniec długiego podwórka. Co w takiej sytuacji robi urodzony optymista? Mimo, że zlikwidowano mu chemiczny sklep i odebrano zezwolenie na prowadzenie pokościarni postanowił  spełniać się w nowym socjalistycznym systemie. W pokościarni popołudniami i w niedziele „wspierałam” Tatę heblując kawałki desek, z których konstruował furmankę, opowiadając mi groteskowe historie. Aż pewnego dnia ostrym narzędziem odkroiłam sobie opuszek palca. Udało się go skleić, ale już nie wolno mi było używać hebla. A tata wyjaśnił mi do czego będzie mu potrzebna furmanka. Otóż  mój rodzic zorganizował  socjalistyczną instytucję: „Zespół Robotniczo – Chłopski Wydobycia Kamienia”. Dzięki temu kilkudziesięciu robotników odzyskało etaty w  kamieniołomie w Sitkówce. A dwunastu furmanów dowoziło wapienne kamienie na kolej, następnie transportowane do Cukrowni na Śląsku, co  umożliwiło produkcję deficytowego w Polsce cukru. „Dzieło” mojego taty zostało odnotowane przez miejscową prasę, ale nie przywróciło nam mieszkania. Mój rodzic postanowił więc niewielką halę starej pokościarni przerobić na dom mieszkalny. Urząd Miejski nie wydał zezwolenia na: podłączenie do budynku wodociągu,  na pokrycie tynkiem wewnętrznych ścian, ani betonowych podłóg zakryć deskami.  Wodę trzeba było nosić wiadrami z drugiej strony ulicy. Na pranie bez udziału automatycznej pralki  zużywało się 40 wiader wody.   Drewniane ściany  bez zezwolenia pokryliśmy  papierową tapetą . Po roku kontaktu z betonem wraz z młodszym bratem przypłaciliśmy  zapaleniem stawów. Mój rodzic bez uzgodnienia z urzędnikami pokrył wtedy podłogi deskami. Ponieważ nie pozwolono na sprowadzenie  wywiezionych na wieś mebli, za szafę np. służyły dwie deski przybite do kąta pomieszczenia przesłonięte prześcieradłem. W naszym „nowym” domu normalne były jedynie dwa stoły. Resztę umeblowania stanowiły graty ze zlikwidowanego chemicznego sklepu.

Jedynym oficjalnym gościem, który odwiedzał co tydzień nasze nowe domostwo, był wysoki pan w zielonym uniformie, zwany sekwestratorem. Miał kontrolować budowlaną niesubordynację mojego ojca, oraz pobierać raty z 40 tysięcznego domiaru, którym Urząd Skarbowy ukarał rodziców  za prowadzenie byłej  firmy, mimo, że już od dwóch lat byli na państwowych posadach. I choć ojciec był bohaterem prasowego reportażu.

Kolejna wizyta zielonego pana zostanie mi w pamięci na zawsze: Ponieważ w  moim „nowym” domu nie było normalnych mebli, które można by było zająć, to sekwestrator usiłował zdjąć z ręki ojca zegarek, ostatni wyznacznik luksusu mojego rodu. Oniemiałam ze zdziwienia, gdy zobaczyłam reakcję rodzica, który wyrwał się z ramion sekwestratora i nieco przyciszonym           ale stanowczym tonem wypowiedział kwestię: – Panie S..r……..u schowaj swoją rękę do własnej kieszeni, bo jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz, to ona ci uschnie. Zielony Pan S… tę przepowiednię potraktował poważnie. Natychmiast wyszedł z pomieszczenia i już nigdy nas nie odwiedził.

Obfitość smaków życia różnie się przejawia.

Moja urodziwa mama, szykownie ubierająca  się księgowa, budziła podziw koleżanek z pracy. Mimo sytuacji w jakiej znalazła się rodzina,  czuła się damą w  państwowym zakładzie mleczarskim. Prawdopodobnie ze mnie też pragnęła uczynić damę. Mimo moich oporów zapisała mnie do prywatnej zakonnej szkoły im. Królowej Jadwigi.  Miałam mieć piątki na świadectwach, być skromna, ale gustownie skrojona, inteligentna. Na świadectwach podstawówki nie miałam trójek.

W liceum zawiodłam wszelkie nadzieje mojej rodzicielki na bycie damą. Po zdaniu do X klasy moja Mama funduje mi turnus wakacyjny w Gdyni w budynku szkoły prowadzonej przez  Urszulanki. Około 20-tka uczennic z klas mojej szkoły wyrusza nad polskie morze.  Gdyńskie Urszulanki były łagodniejsze od kieleckich Nazaretanek. Nie śledziły z zawziętością wszystkich naszych kroków. Moje koleżanki, korzystając z wolności, urządziły palarnię nikotynową w ośmioosobowej sypialni. Ponieważ od dziecka miałam bóle migrenowe i byłam uczulona na zapach dymu tytoniowego, wiele nocy spędzałam w sąsiedniej łazience, śpiąc na kocu w wannie. Nie skarżyłam się nikomu na uciążliwości wczasowe. Po powrocie do Kielc zostałam wezwana przez siostrę Dyrektorkę liceum i w obecności mojej Mamy zostałam oskarżona o zatruwanie zdrowia moich wczasowych koleżanek, jakoby paląc papierosy. Jako, że nie przyznałam się do winy, miałam być usunięta ze szkoły. Wyjaśnienie mojej rodzicielki, że jestem chorobliwie uczulona na dym sprawiło, że oskarżenie zostało anulowane, pod warunkiem, że natychmiast uklęknę w dyrektorskim  gabinecie   i po trzykroć przysięgnę, że w Gdyni na wakacjach nie paliłam papierosów. Wykonałam okrutne polecenie. Żadna z autentycznych palaczek nie była poddana egzekucji.

Najokrutniejszy rok mojego życia był jednak  przede mną. Od Siostry B. matematyczki wprawdzie otrzymałam pierwszą czwórkę, ale już za chwilę za spóźnienie na lekcje wstawiła mi dwóję. Odmawiała mi pytania. Uspakajałam się myślą, że średnia ze stopni w dzienniku to trója, więc nie „udręczałam” swoją osobą Siostry B. Średnia wyliczona przez matematyczkę za pierwszy okres znaczyła dwóję. Ponieważ ośmieliłam się zwrócić uwagę na błąd rachunkowy. Ona  co kilka dni wzywała mnie  do tablicy na środek klasy, nie żeby zadać matematyczne pytanie, tylko żeby obwieścić wszystkim uczennicom, jaka jestem podła dla swojej mamy, która choruje przeze mnie, a mój ojciec jest alkoholikiem. Moja rodzicielka przestraszyła się nie na żarty- ufundowała mi korepetytora. Odbyła też rozmowę z siostrą B, komunikując, że korepetytor nie stwierdził, u mnie braków wiedzy z matematyki. Siostra argumentowała  moje dwóje chęcią zmobilizowania mnie do pracy. Twierdziła, że tak walczy z moim lenistwem. A Mama może złożyć ofiarę w puszce kaplicznej   z  intencją naprawy mojego lenistwa. Ofiara kapliczna  w postaci 900 zł. nie spełniła oczekiwań Siostry B.  Na wszystkie kolejne okresy otrzymywałam z matematyki ocenę niedostateczną. Na świadectwie końcowym X klasy dopisano mi jeszcze dwóje z j. polskiego i historii, chociaż z tych przedmiotów nie miałam ani jednej oceny niedostatecznej w ciągu roku. Ta sytuacja oznaczała powtarzanie klasy. Przedmioty humanistyczne były moją pasją, miłością. A moje nieoczekiwane świadectwo odczułam, za degradację mnie jako człowieka, prowokacje do odebrania mi życia.

Nagle pojawiła się myśl: Wyjedź z Kielc! Potajemnie spakowałam w tekturowe pudełka swoją odzież i wysłałam paczki do Szczecina do rodziny mojego wujka. Tak chciałam mimo totalnej klęski  rozpocząć nowy rozdział  życia. Wujostwo życzliwie przyjęło mnie u siebie. Zdążyłam się zapisać do wieczorowego liceum. I ruszyłam w poszukiwaniu posady w sklepie spożywczym, choćby na zapleczu. Dano mi nadzieję na zatrudnienie. Gdy wróciłam do mieszkania wujostwa, drzwi otworzyła moja Mama, z Jarkiem, moim bratem. Mama ciepło ale stanowczo zawiadomiła mnie , że mój prawdziwy dom jest w Kielcach i ona po raz pierwszy prosi mnie, żebyśmy tam razem wrócili, bo na mnie czeka Tata.

Wahałam się, ale spełniłam jej życzenie. Sielanka trwała kilka dni. Mama zaniosła moje dokumenty ponownie do Liceum Królowej Jadwigi. Tę tragiczną sytuację rozwiązała za mnie socjalistyczna rzeczywistość. Otóż przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego Liceum Nazaretanek upaństwowiono. Tym samym wymieniono wszystkich pedagogów na świeckich nauczycieli. Pierwszą moją oceną była czwórka z klasówki z polskiego. Na przerwie polonistka wezwała mnie na rozmowę i wyjaśniła dlaczego nie postawiła mi piątki, bo nie wierzyła , ze uczennica powtarzająca klasę  z powodu dwói z polskiego może samodzielnie napisać takie wypracowanie. Liceum zakończyłam piątką z polskiego na świadectwie maturalnym. Po czym dostałam się za pierwszym podejściem na U.W. na filologię słowiańską .

Czy od tej pory zaczęły na mnie spływać sukcesy?

To zależy, jak się rozumie spełnienia. Zaliczyłam zadowalająco pierwszy rok studiów i… stanęłam na ślubnym kobiercu, by się uniezależnić ostatecznie od rodziców. Wybranek może mnie lubił, ja chciałam stracić cnotę. W myśl zasad, wyniesionych z zakonnej szkoły, mogłam tego  dokonać po wydaniu się za mąż. Noc poślubna okazała się  pomyłką, nie pasowaliśmy do siebie. Zaszczepiona przez klasztorną szkołę powinność poddania się mężczyźnie przez kobietę sprawiła, że  w połowie trzeciego roku studiów urodziłam Michała. Synek był śliczny, spokojny, pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Byłam gotowa dla niego rzucić studia. Nie dopuściła do tego moja Mama, chociaż w dniu ślubu uprzedzała, że nie będzie się zajmować moim potomstwem. Przez 2 lata byłam matką z doskoku. Bowiem to moja Mama stała się Mamą  Misia. Ponadto tuż przed magisterium filologa poniosło mnie do  studium dziennikarskiego. Po wstępnej kwalifikacji skierowano mnie na praktykę do codziennej gazety. Wybrałam dziennik kielecki , by być bliżej synka. Moja rodzicielka  życzyła mi  wprost klęski. Nie wyobrażała sobie, że przez kolejne dwa lata będzie czynną babcią.

Tym razem los dla mnie okazał się łaskawy. Gdy pojawiłam się u naczelnego kieleckiej gazety po odbiór opinii z mojej praktyki, ten zaproponował mi stażowy etat w redakcji.  Co oznaczało, że nie muszę kończyć studium dziennikarskiego, by pracować  w redakcji. Miałam interesującą pracę, grono sprzyjających dziennikarzy. A najważniejsze, że mogłam stać się matką w pełnym tego słowa rozumieniu dla Michała. Także docenić , jaką przysługę oddała mi  Mama w spełnieniu moich aspiracji życiowych.

Doszłam do wniosku, że los mi sprzyja.  Michałek nie sprawiał kłopotów wychowawczych. Spokojny, żeby nie rzec opanowany, okazał się utalentowanym smykiem. Potrafił godzinami skupiać  się na rysunkach, lub lepieniu z plasteliny różnych postaci, sam zainicjował rzeźby w drewnie. Jako czterolatka zapisałam go do młodzieżowego koła plastycznego. Nastolatkowie nie peszyli 4-latka.Michałek rzeźbił, malował postaci, wychwytując ich specyficzne cechy czasem złośliwie. Pochwały zaś zbierała mama, czyli ja. I już wydało się, że mogę spokojnie usiąść na laurach, ciesząc się ze spełnionego życia. W pracy zapowiedziano mi awans. Podpisałam nawet umowę  na kierownicze stanowisko z podniesioną pensją, gdy następnego  dnia do naszego działu wkroczył kolega, pracujący dotąd w terenie i ogłosił, że jest kierownikiem naszego działu. Przyznaję,  że zostałam sparaliżowana tą wiadomością. Pozytywem tej sytuacji było to, że poprzedniego dnia nie dzieliłam się swoim awansem z kolegami . Kolejny dzień… Na moim biurku znalazła się moja wcześniejsza umowa o pracę bez awansu i podwyżki płacy. Ustnie nikt mi nie tłumaczył, czym sobie zasłużyłam na takie traktowanie. Pomyślałam… że kobiecie ze względu na płeć, szczególnie w Górach Świętokrzyskich, nie przysługuje takie prawo. Dlaczego tak pomyślałam? Bo dość często w różnych środowiskach w Kielcach słyszałam, że wszystkie baby, to czarownice, a jako takie trzeba je wsadzać na miotły i wysyłać w przestrzeń, by pozbyć się kłopotu. Może to miało odniesienie do kamieni na Gołoborzu, legendy, którą usłyszałam jako nastolatka na wycieczce szkolnej w wędrówce na Święty Krzyż.

Nie chcąc być taką babą, zebrałam co lepsze swoje wypracowania z mojej gazety i wysłałam je do dziennika wrocławskiego z pytaniem ,czy nie mogłabym dostać etatu w redakcji Dolnego Śląska. Okazało się, że dobry los, mimo chwilowej porażki, sprzyjał mi. Dostałam etat, zatrudniona w dziale kultury z niewielką podwyżką finansową w stosunku do kieleckiego uposażenia.

„Wylądowałam” w stolicy Dolnego Śląska jako indywidualna osoba. Nasze małżeństwo rozwaliło się, nie przynosząc satysfakcji żadnej ze stron. Dalecy wrocławscy kuzyni pomogli mi wynająć mieszkanie w bliskiej okolicy z redakcją, i ze szkolą podstawową, bowiem za miesiąc sprowadzałam do Wrocławia Michała 8-latka, ucznia 3-ciej klasy.

Udało się. Coś, co było niepojęte nawet dla mnie samej. Mój syn zwany Misiem odnalazł się w nowej rzeczywistości bezproblemowo. Czułam jego wsparcie.Zachowywał się jak dojrzały mężczyzna. Sama też starałam się być użyteczna dla niego. Nie pamiętam, byśmy się kiedykolwiek pokłócili. Michał kontynuował swoje zainteresowanie sztukami plastycznymi. Na zakończenie trzeciej klasy, wychowawczyni poleciła Michałowi wykonanie rysunkowych fotografii klasowych kolegów oraz pedagogów, uczących mojego syna. Bez pozowania kogokolwiek, na kartonowej płachcie zostały satyrycznie uwiecznione  cechy wszystkich postaci. Chociaż wychowawczyni dostało się najboleśniej.  „Fotografia” jej  rejestrowała rozczochraną głowę, z której wyłaniała się interesująca twarz. I to właśnie ona skupiała uwagę wszystkich oglądających tablo.  Wychowawczyni nie obraziła się na Michała, była jego rzeczniczką do  ukończenia szkoły podstawowej.

 Nieoczekiwanie spadł na mnie „grad” powodzenia. Syn dostał się do liceum z dominacją języka angielskiego. W redakcji pomyślnie układały się moje relacje , dostawałam interesujące tematy. Sama też potykałam się o niezwykłych CZŁOWIEKÓW. Celowo używam tego pozornie błędnie użytego określenia dla słowa ludzi. Dla mnie wydawało się oczywiste, że kryje się jakaś myślowa pułapka w tej odmianie , gdzie CZŁOWIEK w liczbie pojedynczej nagle zamienia się w  liczbie mnogiej w ludzi. Myślowo odebrałam ten fakt, jako dążność do deprecjonowania człowieczeństwa w CZŁOWIEKU. Ale wówczas intelektualnie tej przypadłości nie potrafiłam sobie wyjaśnić.

Niczym z worka obfitości posypały się nowe zdarzenia: Potknęłam się o nowego partnera, który dogadywał się pozytywnie z moim synem. Mężczyzna rozumiał  też moje powinności redakcyjne.

 W redakcji przeniosłam się do działu społecznego.  Interesujące tematy w środowisku medycznym spełniały mnie jako dziennikarkę.  Szczególną rolę odegrały trzy kobiece postaci:   chirurg plastyk, chirurg okulista i stomatolog. Tak przed laty, męską formułą określało się nowo poznane przeze mnie Niebanalne Kobiety, oddane bez reszty swojej  profesji. Wszystkie trzy urodziwe, choć każda w inny sposób. Najciekawsze  było, że nie traciły uroku, gdy przywdziewały kombinezony operatorek.

Kilkakroć dane mi było przeżyć, coś niezwykłego, gdy dopuszczono mnie  do  sal operacyjnych, zabiegowych. Wówczas mogłam odczuć klimat pasji  operatorek, obserwując z bliska np. precyzję przeszczepu skóry  poparzonego popiersia dzieciaka. Czy danie szansy na normalne życie kilkunastolatce, po której nogach przejechała ciężarówka. Z medycznego punktu widzenia należało te nogi amputować .Te nogi uratowało uparte twierdzenie  młodej chirurg-plastyczki, która twardo powtarzała „Dziewczynka może być niepełnosprawna, może będzie poruszać się na wózku, ale będzie miała swoje nogi” Zespół operatorów, głównie mężczyzn,  ustąpił. Z nieprawdopodobnym zaangażowaniem, przez wiele godzin „lepili” zdruzgotane nogi nastolatki. To było dla mnie życiowe przesłanie. Zrozumiałam wówczas, że pasją i oddaniem  można cudo tworzyć. Niemożliwe przekształcać w możliwe. Ten temat dziennikarsko przerósł mnie wtedy, by go  zrelacjonować w gazecie.

 Dwa lata później  odbyła się kolejna operacja pacjentki, która poruszała się bez wózka, choć niezupełnie doskonale. Do prowadzenia zabiegu  ordynator wyznaczył chirurg-plastyczkę, już wówczas zdążyłyśmy się  zaprzyjaźnić. Ten zabieg dostarczył mi najsilniejszych wrażeń, jakich dane mi było przeżyć do tej pory. Momentami sądziłam, że zemdleję, nie od widoku nadmiaru krwi na stole operacyjnym, ale od precyzyjnego usuwania z kości podudzia pacjentki jakiegoś  nalotu, którego zwykły obserwator nawet by nie dostrzegł, ale to właśnie on powodował chrome poruszanie się nastolatki. Od mojego omdlenia uratował mnie zadziwiający spokój całego zespołu, niemal szeptem wyrażane jakieś sugestie. Jak ci chirurdzy rozumieją się prawie bez słów? – pomyślał mój umysł. Czy istnieje jakaś inna profesja, która może się takimi relacjami poszczycić? A rodzice pacjentki, nawet nie zdają sobie sprawy, ile zawdzięczają tym lekarzom za dar postawienia córki na nogi.

Tego dnia przydarzył mi się jeszcze jeden „chirurgiczny” pozytyw. Era( takie imię nadałam już wtedy mojej chirurgicznej przyjaciółce) podwozi mnie swoją syrenką do domu- mieszkamy w tej samej dzielnicy. Nagle  na kolizyjnym skrzyżowaniu dwóch ulic syrenka gaśnie.  Era nie speszona tym zdarzeniem, wyciąga spory młotek spod swojego siedzenia, podnosi maskę samochodu, lewą ręką podtrzymując poły jasnego paltocika, otoczonego lisim kołnierzem i  uderza precyzyjnie młotkiem w akumulator  W tym momencie syrenka odzyskuje głos, i po minucie bezkolizyjnie opuszczamy skrzyżowanie.

 Nasza przyjaźń przetrwała dziesięciolecia: wspólne pasje: teatr, podróże, wakacje, rozważania o uwarunkowaniach zdrowia i  wymiarach człowieczeństwa  w każdym  z nas sprawiło, że choć jesteśmy kompletnie różne, nie konfliktujemy się. Utrzymujemy serdeczny kontakt do dziś, choć nie mieszkamy w tym samym mieście. Cenimy siebie, wspieramy się nawzajem. Jestem szczęściarą.

 Jestem podwójną szczęściarą. We Wrocławiu przed laty dane mi było poznać koleją niezwykłą medyczkę. Okulistka imieniem Teresa, młoda atrakcyjna kobieta przemogła moją desperację, gdy  dopadło mnie nieszczęście: nagle zaczęłam tracić wzrok, choć osobliwie, na odległość widziałam normalnie. Gdy czytałam w połowie zdania przestawałam widzieć. Musiałam na chwilę zamknąć oczy, żeby po chwili ujrzeć koniec zdania.  W klinice okulistycznej nie otrzymałam krzepiących informacji. ”Będzie pani musiała nabyć komputer  do czytania i pisania.” Trafiłam na oddział neurologiczny szpitala wojewódzkiego. Dla dziennikarza oznaczało to koniec bycia w zawodzie. I oto przy moim łóżku pojawiła się ONA. Teresa ponad godzinę przełamywała moją depresję i niechęć do opowiadania o sobie, po czym spędziła mnie z łoża boleści, by po godzinach pracy, w szpitalnym gabinecie, po wnikliwym badaniu, wystawić zupełnie inną diagnozę.  Teresa, chociaż nie była wówczas ordynatorem oddziału, sprawiła, że cały zespół chirurgów okulistów następnego dnia pochylił się nad „moim nieszczęściem” i potwierdził optymistyczną jej diagnozę z poprzedniego dnia. Zbędna okazała się interwencja chirurgiczna. Wyjściem okazały się specjalistyczne okulary wykonane w Niemczech.  

Zaprzyjaźniłam się z dr Teresą. Środowisko wrocławskich chirurgów okulistów, choć różniło się klimatem od specyfiki chirurgów ogólnych, było niezwykle interesujące. Po kilku latach Teresa została ordynatorem  oddziału. Nierzadko spotykałyśmy się na popołudniowych herbatkach.  Z pasją opowiadała o miłości do swojej profesji. Nic dziwnego, że swoją pasją zaraziła  córkę i syna, którzy także zostali zaangażowanymi medykami.

Mój zysk z herbacianych spotkań  był wielowymiarowy. Dzięki temu, że dopuszczono mnie do obecności w kilku zabiegach, zdałam sobie sprawę, jak skomplikowana jest powinność bycia lekarzem, a w szczególności chirurga. Bez cech: precyzji ,odwagi, samodzielności niepodobna jej uprawiać. A co dopiero być doskonałym.

Uczestniczę  w zabiegu okulistycznym nastolatka, którego rodzice przywieźli z innego miasta, Tam specjaliści orzekli, że chłopak, po wypadku, nie będzie widział na jedno oko.  Na  wrocławskiej sali operacyjnej przekonałam się, że  wyrok niekorzystny można odczarować, że  los można odmieniać…

Moje spotkanie z niezmiennie uśmiechniętą stomatolożką Antoniną utwierdziło mnie w przekonaniu, że Wrocław ma szczęście do niezwykłych medyków. U niej na dentystycznym fotelu prawie w ogóle nie bolało wiercenie w zębie.  Jej uśmiech i życzliwe zagadywanie pacjenta sprawiało, że osoba poddawana zabiegowi była znieczulona słownie, Doświadczyłam tego osobiście. W kompletne zadziwienie jednak Tosia wprawiała mnie wielokrotnie, gdy usuwała zęby. Otóż ta delikatnej postury i wzrostu kobieta, robiła osobliwy skręt swojego ciała i pewnym ruchem  usuwała z dziąsła pacjenta bolącego zęba, zanim zdążył krzyknąć. Jej dar został doceniony przez zwierzchników, została zatrudniona w pogotowiu stomatologicznym, z którego chciano ją „porwać” do czechosłowackiego pogotowia, uważając, że ma rentgen w dłoni dzięki czemu bezboleśnie i skutecznie usuwa zęby, zanim pacjent zdąży wydać głos.

Tosia była urodzoną optymistką. Swoją radością potrafiła się dzielić i poza gabinetem. Nasza przyjazna relacja trwała wiele lat, nawet po mojej przeprowadzce do Warszawy. Niestety opuściła nasz ziemski padół. Chociaż może nie do końca. Zdarza mi się wspominać ją myślowo i wtedy,  „widzę” jej uśmiechniętą twarz…

Z perspektywy czasu Wrocław pozostaje dla mnie najpiękniejszym miastem, w którym przyszło mi żyć. Spełniałam się w nim zawodowo i prywatnie.  Chociaż, już mieliśmy się przeprowadzać do Warszawy, by było nam bliżej do rodzinnych domów zarówno moich jak i mojego życiowego partnera. Mój syn Michał, zakochany w kieleckich dziadkach, też pragnął ich częściej odwiedzać.

 Już zdążałam do gabinetu redaktora naczelnego z podaniem o moje zwolnienie, gdy zatrzymał mnie zastępca naczelnego, wręczając mi polecenie do wykonania następnego dnia: ”Jutro jedziesz do Warszawy z sekretarzem redakcji , by na lotnisku odebrać naczelnego gazety  ze Starej Zagory.”

 Moja redakcja  współpracowała od paru lat z Bułgarskim dziennikiem. Ponieważ od jakiegoś czasu  tłumaczyłam na polski artykuły bułgarskich dziennikarzy, miałam teraz pełnić rolę gida Gościa ze Starej Zagory. Ledwie złapałam oddech, gdy dojeżdżaliśmy do stołecznego lotniska.  I dwa tygodnie zwiedzania polskich miast upłynęło jak jedna godzina.  Był lipiec, były upały. Zostałam zaproszona na rewanżowy pobyt do Starej Zagory  na  zrobienie kilku publikacji do mojej gazety. Ledwie zdążyłam przepakować walizkę i już lądowałam na lotnisku w Sofii. Dwóch bułgarskich dziennikarzy, moich opiekunów, zapewniło mnie , ze końcówką  mojego pobytu będzie dwudniowy wypoczynek od upałów nad morzem.

Panowie dotrzymali obietnicy. Póki co w Sofii wprowadzili mnie w środowisko pisarzy, artystów plastyków, zainteresowali także tematami społecznymi. Kilka  bułgarskich relacji we wrocławskiej gazecie sprawiło, że otrzymałam  trzymiesięczne praktyki dziennikarskie w Sofii. Odciągnęło to naszą przeprowadzkę do Warszawy, ale poznałam wielu  interesujących bułgarskich: filmowców, poetów, malarzy, z niektórymi utrzymywałam kontakt przez wiele lat.

 O dziwo, w pamięci najbardziej zachowałam wizytę w sofijskim żłobku. Zadziwiła mnie zarówno sama konstrukcja budynku. W wielopiętrowym bloku nie słyszało się płaczu niemowląt. Kolejne zdziwienie wzbudzała nieprawdopodobna opieka nad maluchami.  Ilość opiekunek była niemal jedna do jednego dzieciaka. Wrażenie, że w niewielkich pomieszczeniach noworodkami zajmują się ich prawdziwe matki. Mini pokoiki miały  ruchome okna, przez które bez opuszczania budynku można było w specjalnych  wózeczkach maluszki wystawiać na świeże powietrze. Reszty dopełniała czystość i uśmiechnięte twarze opiekunek oraz informacja, że na zdecydowaną większość podopiecznych  już czekają nowi rodzice.  Wówczas pomyślałam: Że też coś takiego można zorganizować w  socjalistycznym niewielkim państwie.

Przesiadka

Powrót do Polski i prawie natychmiastowa „przesiadka” z Wrocławia do Warszawy. Ktoś obserwujący moją rodzinę z boku mógłby pomyśleć, że  spełniamy się prywatnie i zawodowo: Michał po skończeniu liceum dostaje się do studium scenografii teatralnej i filmowej w Łodzi. Partner spełnia się w biurze projektowym. Ja  osiadam w tygodniku, w dziale społecznym. W stolicy poznaje interesujące postaci  różnych profesji. Dziennikarsko czuję się spełniona…

Niespodziewanie swoją ziemską wędrówkę kończy mój Tata. Po jego pogrzebie wracamy do Warszawy. Wieczorem, gdy układałam się do snu, nagle uchyliła się jedna połówka okna i do wnętrza pokoju wpłynęła postać mojego rodzica. Przysiadł na skraju wersalki i powiedział:  -Wracaj do Kielc, by wspomóc brata w prowadzeniu firmy. Sam nie da rady. W odpowiedzi dosłownie wykrzyczałam:  – Tato nigdzie nie pojadę, spełniam się w mojej pracy! Rodzic skulony wypłynął przez okno z dziewiątego piętra bloku. W tym momencie dotarło do mnie, że przed chwilą uczestniczyłam w jakimś irracjonalnym zdarzeniu. Nie mogłam zmrużyć oka do rana. Opowieścią o tym fakcie nie dzieliłam się z nikim.  Mój rodzic pojawił się  kolejnej nocy we śnie. Już nie rozmawiał ze mną, jedynie frunął zatroskany nad kielecką firmą.  Za jakieś  dwa tygodnie odwiedził mnie brat, ponawiając prośbę o wsparcie w firmie. Moim zadaniem miało być zarządzanie podkielecką filią firmy mojego Ojca, którą ja nazywałam kamieniołomem, bo praca tam polegała na przegryzaniu kamieni na grysiki,  a także na wytwarzaniu tynków szlachetnych do zewnętrznych powierzchni domów. Szlachetnych – oznaczało, że tynk nie tracił na kolorze i jakości co najmniej 20 lat.  A gdzie znajdowały się naturalne pokłady takich glinek  np.: żółtej, czerwonej, czarnej…były w mojej pamięci, bowiem Tata w wiele niedziel mojej młodości wywoził mnie do odkrywkowych „kopalni” takich surowców.

Chociaż w redakcji serdecznie mi odradzano opuszczanie stołecznej redakcji, z bólem serca, uległam prośbie brata Jarosława i wylądowałam w podkieleckim kamieniołomie. Przez trzy lata „gryzłam” kamienie sprowadzane z Dolnego Śląska, by zapewnić moim klientom, najlepszą jakość surowca w przetwarzaniu go w kamienne płyty, pomniki i.t.d…

 Nieoczekiwanie dla mnie samej zetknęłam się w Górach Świętokrzyskich kolejny raz z rzeczywistością nieoczywistą, czyli energetyczną. W prozaicznej sytuacji, po pracy, wracam do domu mojej Mamy. Jadę samochodem leśną pagórkowatą drogą bez pobocza. Z naprzeciwka  lewą stroną z góry nadjeżdża ciężarówka. Nagle zza ciężarówki wyłania się żółty fiat i po moim pasie jedzie wprost na mnie. Kierowca fiata, jakby mnie nie widział, chce wyprzedzić ciężarówkę. Nie mam gdzie i jak uciec, dębieję z przerażenia, zdejmuję odruchowo nogę z gazu i zamykam oczy, przekonana, że już nie żyję. W tym momencie odczuwam, coś w rodzaju unoszenia i mdłości.  Po chwili otwieram oczy i w lusterku wstecznym widzę, że żółty fiat wyprzedził już ciężarówkę, czyli mnie nie zagraża. Moje nogi trzęsą się. Nie wiem, jak dojeżdżam do domu. Jąkając się, relacjonuję sytuację Mamie, która oczywiście nie daje wiary w moją opowieść, twierdząc, że to literackie zmyślenie, a moje jąkanie się i trzęsące nogi to gra, by wytłumaczyć moje spóźnienie…

 Za jakieś dwa tygodnie od mojego „fruwania” nad podkielecką jezdnią wybrałam się niedzielnym przedpołudniem na wędrówkę po Górach Świętokrzyskich, właśnie przemierzałam Puszczę Jodłową, zdążając  na szczyt Świętego Krzyża myśląc, że fajnie byłoby  tam spotkać prof. księdza Włodzimierza Sedlaka. Kobieta, czyli ja,  od roku, stojąca  niemal każdego dnia między dwoma gryzakami kamieni w niedzielne przedpołudnie wspomina swoje zafascynowanie książką prof. Sedlaka „Homo Elektronicus” i marzenie, by dostąpić zaszczytu rozmowy z tym CZŁOWIEKIEM, którego wówczas oblegały dziesiątki dziennikarzy nie tylko z Polski.  „Homo Electronicus” mimo upływu lat  jest nadal nowatorską koncepcją istoty ludzkiej. Dowodząc, że o całości jego istnienia decyduje nie tylko materialna ekspozycja, ale w równej mierze  jego  emocje i myśli, które dominacje materialne lekceważą.

Rozważając profesorską koncepcję docieram na szczyt  Świętego Krzyża. Przy wejściu do klasztoru spostrzegam młodego seminarzystę, który chyba uśmiechnął się , więc podeszłam do niego i zapytałam: -Czy może na Świętym Krzyżu dzisiaj jest obecny profesor Sedlak? Seminarzysta nie odpowiedział, zniknął  za drzwiami i po chwili pojawił się z księdzem, profesorem W. Sedlakiem. Bieg wydarzeń  sparaliżował mnie. Zostałam zaproszona do wnętrza budynku. Przy długim drewnianym stole zasiedliśmy na klasztornych ławach. Z uwagą wsłuchiwałam się w interesujący wywód Profesora o możliwościach myślowego porozumiewania się osób na odległość. Ksiądz Włodzimierz Sedlak jako przykład takiej  możliwości przytoczył swoją korespondencję z lubelskim pisarzem.  Pisarz był na afrykańskiej wyprawie. Panowie umówili się, że w określone dni i o określonej godzinie będą prowadzić dialogi. Choć wcześniej nie ustalali tematu rozmów, to po  wzajemnym skupieniu się na sobie i głębokim wyciszeniu notowali frazy, które pojawiały się w ich myślach. Po powrocie Pisarza do Polski i porównaniu zapisów okazało się, że dialogi były sensowne i spójne tematycznie.  Ta informacja nie była jedynym zaskoczeniem w moim spotkaniu z ks. Włodzimierzem Sedlakiem. Profesor dał mi namiar telefoniczny na lubelskiego pisarza, twierdząc, że osoby o podobnych zainteresowaniach powinny się kontaktować ze sobą. Chociaż w niedzielnym spotkaniu z autorem „Homo elektronicus” niczego nie opowiadałam o sobie, to Włodzimierz  Sedlak na pożegnanie zalecił mi zajęcie się intuicyjnym pisaniem.

 Opuszczając Święty Krzyż miałam opuchniętą głowę od wrażeń, nie dowierzając, że to, co się zadziało, przebiegało w realnym świecie. Natychmiast nawiązałam kontakt  z lubelskim Pisarzem.  Jedno z nim spotkanie doprowadziło do konkluzji, że moim życiowym priorytetem nie mogą być finansowe korzyści, które mi przynosił kamieniołom.  Podjęłam decyzję o sprzedaży firmy uwalniając siebie , a także syna. Bowiem Michał na wakacjach wspierał mnie w prowadzeniu „złotego” interesu zamiast rozwijać swój artystyczny talent.

Powrót do Warszawy = totalny przewrót

Staje się indywidualną jednostką. Rozwiedziona z  partnerem. Syn na dalszą drogę wybiera Wrocław. Tam zawiera związek z moją równolatką. Ostatni raz Go widzę, gdy oboje odwiedzają warszawskie mieszkanie, by zabrać rzeczy Michała…

 No cóż trzeba żyć dalej…  Startuję ze swoimi tekstami do miesięcznika „Nie z tej Ziemi”, filii norweskiego czasopisma ezoterycznego w Warszawie. Chciałam się przekonać, że spostrzeżenie profesora Włodzimierza Sedlaka o mojej możliwości posługiwania się intuicyjnym pismem była słuszna. Udaje mi się zaistnieć w miesięczniku. Wkrótce wysłana na europejski kongres ezoteryków z całej Europy w Sofii, biorę udział w zadziwiającym zdarzeniu  Większość uczestników kongresu to mężczyźni. W swoich wystąpieniach nie obawiają się  mówić o wpływie myśli,  energii na przejaw materialny człowieka, choć są inżynierami, medykami, fizykami, artystami.

 Spontaniczność połączona w zgodne wnioski końcowe  – W takiej Europie, świecie chciałoby się żyć –myślałam wówczas- obserwując filmowców niemieckich, którzy na taśmach rejestrowali rzeczowość, w spójności myśli i działania różnych ludzkich specjalizacji. Np. lekarz swoją medyczną diagnozę pacjenta wspiera „rentgenem” jasnowidzącego,  który dostrzega w jakim narządzie ulokowała się przyczyna choroby.

Wierzyć, nie wierzyć w to co widzę? Czego doświadczam?

 Dla ludzkości, w tym mnie samej, przez wieki kształtowanej na dominującym znaczeniu i sile materii to cudo tworzenie. Tydzień  na sofijskim kongresie ezoteryków sprawił, że inaczej zaczęłam postrzegać rzeczywistość i  określać  ludzkie zachowania. Z trudem  rozstawałam się  z odruchowymi ocenami,  choć już uświadomiłam sobie, że te prowadzą tylko do walki,  niszczą łączność  w relacjach osobistych, społecznych, a nawet narodowych. Pojawiła się refleksja: Chcesz, żeby świat zmieniał się  na lepsze? Przeanalizuj, co w sobie możesz  zmienić, by  niemożliwe przetworzyć w możliwe. Łatwo powiedzieć, trudniej poradzić sobie z własnymi uporami, nawykami, nałogami. Jeśli jednak mamy wolę na transformację, rzeczywistość nam sprzyja….

    Po powrocie z Bułgarii do Polski spotykam  znajomą, która wróciła z  Niemiec, gdzie jej mąż chirurg  w niemieckiej klinice odbywał praktykę ortopedyczną. Podczas kawiarnianej herbaty dzieli się ze mną niesamowitą opowieścią: Wyciągając z torby kartonik z okrągłą paletą złożoną z 12 barw zadaje mi pytanie : – Z czym ci się kojarzy ta ilustracja?

– To może być reklama farb lub   obraz palety malarskiej- stwierdziłam,  lecz wewnętrznie przeczuwałam, że paleta będzie dla mnie czymś przekraczającym zewnętrzne spostrzeganie. Dowiedziałam się od mojej koleżanki, akademickiej ekonomistki, że od jakiegoś czasu czarodziejskim krążkiem zajmowała się  grupa jasnowidzących w Niemczech, którą opiekował się zespół  lekarzy i farmaceutów dla których tematy para dyscyplinarne nie były obce. Ze wstępnej informacji wynikało ,że każda z barw palety, a właściwie ich częstotliwości  oznaczają 12 praw, według których toczy się istnienie na planecie Ziemia i w naszym kosmosie. Kolorowy krążek został mianowany czymś w rodzaju zegara, kalendarza, a także tworzyciela materialnego ciała człowieka, w których: planety układu słonecznego, a także losy istot będą poddawane skrajnym doświadczeniom:

                                                     ilustracja palety barw

 1 Brąz swoimi drganiami zabezpiecza rozwój ale i hamowanie siebie lub innych

 2 Granat- wpływa na decyzyjność { zmysł węchu} ale i na apodyktyczność

  3 Żółcień- kreuje rozumienie, tolerancję (zmysł równowagi tzw. 6 zmysł) ale i badanie zawziętości, nietolerancji

   4.Pomarańcz-określa relacje międzykomórkowe i międzyludzkie. {zmysł słuchu} ale i brak komunikacji.

   5.Cytryna – wyznacza zgodę { zmysł wzroku} ale i walkę o swoje racje

   6. Zieleń j. – napęd twórczy, ale i zdolność niszczenia

   7. Czerń – neutralność, ale i gnuśność oraz intryganctwo

   8. Fiolet –  opiekę, ale i kontrolę, ingerencję

   9. – Zieleń c. – reakcje (zmysł dotyku) ale i uporczywe ścieranie się racji

  10. – Czerwień – konsekwencje, ale i tępy upór

  11. – Karmin –  umiarkowanie (zmysł smaku) ale i gwałtowną ekspansję

   12. –  Błękit  – wiedzę , ale i wybujały intelekt, ograniczający poznanie

Dlaczego paleta zawiera 12 barw?  Bo taka ilość barwnych drgań potrzebna była do stworzenia materialnej rzeczywistości i przewagi pierwiastka męskiego  na planecie Ziemia,  a zatwierdzał ją 12 miesięczny kalendarz  i zegar, a także budowa ludzkiego kręgosłupa.   (szczegóły notowane intuicyjnym zapisem zebrałam w konspekcie:  ”Tęczowa terapia, Barwy Ziemi i człowieka, Dźwięki istnienia” – tekst  otwierał przede mną nową rzeczywistość. Sypały się tzw. zbiegi okoliczności, które niejako uzupełniały nasłuchy. Kartonik z paletą barw stał się nieoczekiwanie codziennym inspiratorem moich działań, chociaż, jak mi się wydawało,  nie skupiał szczególnie mojej uwagi. Ale tak zwanym przypadkiem potykałam się o osoby zajmujące się para dyscyplinami, które potrafiły  np. zinterpretować dziwne zdarzenia w moim życiu, czy pojawiające się obrazy senne. Te przypadki sprawiły, że powstał konspekt „Tęczowa terapia” na bazie intuicyjnego pisania. Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że realizuje się  przesłanie z komunikatu księdza prof. Włodzimierza Sedlaka, że niemal bezwiednie, zaczęłam się posługiwać intuicyjnym zapisem. Np. wpadał mi  do głowy tytuł rozdziału: „Dźwięki istnienia”- rola spółgłosek i samogłosek, lub „Bukwica”, albo „Skąd wzięli się Słowianie?” czy” Co Puszka Pandory ma do Słowian?”  Powyższe tytuły sprowadzały mnie do roli automatycznego zapisywacza. Nie wiedziałam, co będzie treścią następnego zdania, ale notowałam, by wkrótce spostrzec, że to pisanie ma sens.

Tak zwane przypadki sprawiły, że na mojej drodze pojawiły się trzy interesujące osoby płci żeńskiej, jedna płci męskiej. Wszystkie zajmujące się para dyscyplinami: Ewa, Grażyna, Kasia i Edward. Sprzedaję warszawskie mieszkanie w pobliżu Łazienek  i wspólnie wyruszamy na Warmię. Jakieś 10 km od Olsztyna – 5,5 ha ziemi, domek ładny. W myślach nazwałam go kawalerką na siedemnaście osób, ale obok dwa razy większa stodoła na 10 koni. Jest co porobić i w ziemi i domostwie. Mieszkamy w środku lasu ( 500m. od drogi ). Była właścicielka domu i „stadniny” koni –osiem sztuk , zostawiła górę nawozu, więc było czym nawozić piaszczystą glebę. Przed wyjazdem do lasu podjęłyśmy zobowiązanie na bezkonfliktowe funkcjonowanie. Byłyśmy bardzo różne, ale udało się nam  przez prawie 20 lat realizować to założenie: bez kłótni, bez obrażania się wspierałyśmy się w kolejnych zadaniach. Wprawdzie sąsiedzi nie rokowali nam długiego gospodarowania, ale nie odmawiali wsparcia, gdy zwracaliśmy się o pomoc. Zaczęłyśmy więc klepisko po koniach zamieniać w uprawne grządki, posadziłyśmy modrzewie tworząc ozdobny tunel, stworzyłyśmy aleję z drzew owocowych. Krzewy z amerykańską borówką dopełniały całości. Odwiedzający nas znajomi nasze gospodarstwo nazywali oazą spokoju.

Chociaż  4,5 ha gospodarstwo zajmowało sporo czasu i wymagało wysiłku to nie zaniedbywałyśmy swoich pasji i kończyłyśmy różne kursy , uczestniczyłyśmy warsztatach poświęconych para dyscyplinom. Co niebawem okazało się słusznym kierunkiem działania, bowiem ugór piaszczystej ziemi, mimo wysiłku nie zapewniał plonów dających finansowe zyski.

Wkrótce udało się zorganizować  i zarejestrować Ośrodek Naturoterapii „Istnienie” Obok działań nas czterech zapraszałyśmy różnych interesujących specjalistów z Polski, by uatrakcyjnić naszą ofertę. To był, bez wątpienia, niezwykle interesujący kawałek życia każdej z nas. Ale wszystko co fajne nie trwa wiecznie. Po 10 latach prowadzenia „Istnienia” rozstałyśmy się. Wróciłam do Warszawy. Miałam w zanadrzu kilkanaście zapisanych jeszcze na warmińskiej wsi tekstów,  zgłosiłam się z nimi do „Nieznanego Świata”, który od początku swego istnienia dopuszczał do druku para zwyczajne teksty. I udało mi się zaistnieć w moim dawnym zawodzie. Współpracując z Miesięcznikiem NŚ, uświadomiłam sobie, że do takiej , a nie innej formuły moich tekstów skłoniło mnie posłanie   sprzed lat  wypowiedziane  przez Ks. Prof. Sedlaka w Górach  Świętokrzyskich: „Zajmij się intuicyjnym pisaniem” Dzięki tej inspiracji powstał konspekt „Tęczowa terapia, Barwy Ziemi I Człowieka, Dźwięki Istnienia”  np. z takimi tytułami rozdziałów: Rola piramid- indywidualizm.  Co Puszka Pandory ma do Słowian.  Co mówią kolory. Również jeszcze na wsi napisały się dwie sztuki teatralne : „O  Ziemi pieśń nowa” i „ Psotny idealista”. Pierwsza pozycja przesłana do kilku teatrów doczekała się szalonej odpowiedzi od adresata:” Możemy się zająć realizacją pani sztuki pod warunkiem, że dostaniemy 4,5miliona zł na scenografię „ Wniosek nasunął mi się po tej klęsce jeden. No cóż, choć jestem wielbicielką teatru, nie nadaję się do dialogu z tą instytucją.

Jakby na pocieszenie usłyszałam inspirację: Siadaj i pisz!  „Uśmiech Nieśmiertelności” Jestem posłuszna pomysłom, które wpadają mi do ucha, choć  nie mam pojęcia  o czym będzie rzecz. Z „Uśmiechem” było tak. Ledwie zaczęłam pierwszy rozdziała i padł mi komputer. W dwóch pobliskich punktach   odmówiono mi naprawy, odsyłając mnie do oddalonego wiele przystanków salonu. Oczekując dość długo na mój autobus, zauważyłam w pobliżu taksówkę, z której wysiadła dwójka pasażerów, podbiegłam , nikt mnie nie wyprzedził i podałam kierowcy  adres salonu naprawczego. Okazało się, że to będzie dość długi kurs na obrzeżach Warszawy.  Sympatyczny Kierowca zapytał, co mnie wiedzie w tym kierunku. Odrzekłam ,że popsuty komputer, którego w pobliżu mojego domostwa nie chcą naprawić. Wtedy Uprzejmy Pan za kierownicą zaproponował mi przysługę mówiąc: „ Jeśli się Pani nie obawia, ,to zawiozę Panią w odwrotnym kierunku niż jedziemy do specjalisty, który od ręki naprawi urządzenie. Bez zastanowienia wyraziłam zgodę na zmianę kursu. Po 10 min. Byliśmy na miejscu.  Specjalista okazał się uprzejmym, milczącym dwumetrowcem.  Posadził  kierowcę i mnie przy stole z chłodnym napojem. Sam wyszedł do drugiego pokoju. Po kwadransie wrócił i wręczył mi naprawione, czyli sprawne urządzenie.

Obfitość smaków życia różnie się przejawia

Kwadransowe rozwiązanie mojego komputerowego problemu  było pierwszym, ale nie ostatnim wsparciem w mojej sytuacji.  Miałam zbolałą minę, z czego nie zdawałam sobie sprawy. Pan N. zapytał : czym się martwię, skoro  mam naprawiony komputer?  Odrzekłam, że nie dogaduję się z wydawcą odnośnie przygotowywanej do druku mojej książki. Nieoczekiwanie dla mnie Pan N  w kilka dni opatrzył ilustracjami  mój tekst , zrobił projekt  okładki  i  przygotował skład tekstu . Zainteresowałaś mnie jako człowiek , a nie jako klient.   Co było dla mnie prawdziwym szokiem, nie chciał żadnej zapłaty tłumacząc, że  oddał mi przysługę , bo jeśli widzi idącego ulicą człowieka, który się potyka i przewraca, to odruchowo mu pomaga.   Książkę „Uśmiech Nieśmiertelności” wyprodukowała i wydała Warszawska Firma Wydawnicza nie eksponując Pana N, bo nie wyraził takiej woli.

We mnie pozostała bezgraniczna wdzięczność za samo spotkanie niezwyczajnego Człowieka i przekonanie, że budzi się na planecie Nowa Rzeczywistość ,zapowiedziana zresztą w „ Uśmiechu nieśmiertelności”. Książka jest już na księgarskich półkach. Liczę ogromnie , że treści zawarte w  niej wywołają w  relacjach myślących Człowieków podobne do moich przypadki.

Będąc kobietą mnogich lat potknęłam się o Człowieka mnogich talentów. Niemalże na przystanku  autobusowym zaczęło się spełniać moje życzenie z wiersza zapisanego kilkanaście lat wcześniej:

Szukam człowieka

Co oszołomiłby mnie mądrością

Gdzieś skrył się Człecze

 Nie tylko sobą zajęty?

Dlaczego ciągle mijamy się

Nie dostrzegając ludzi

Podobnych perłom , diamentom

Co gdzieś w samotniach tkwią?

Szukam jedności z Twoją wiedzą.

Być, czy mieć nie trapi mnie.

Z rozstajów myśli wreszcie wyruszmy,

Aby rozpoznać potencjał jego, twój, mój.

Szukam  Człowieka

Z umysłem wolnym od racji, ambicji,

Który gotowy zostawić stary ład.

I chciałby poznawać przestrzenie:

 Gdzie tworzy się: zgoda, jedność,

Wspólnota myśli, emocji , dusz.

Nowe- tego nie sprawi przypadek,

Ni intelektu błysk,

 By unieść się ponad czasem

 I rozumienia wzmocnić nić.

Potrzeba woli wielu istnień

I działań tyluż rąk.

Gdzie jesteś taki CZŁOWIEKU ?

Dzieli nas aż, a może tylko, siedem kilometrów metrem i siedem pięter jego i moich sześć, co nie przeszkadza w myślowej komunikacji i słownych przekazach. Jesteśmy kompletnie różni, a już od pierwszego kontaktu telefonicznego udają się nam groteskowo prowadzone dialogi, ponieważ P. N. śpiewnie i gitarowo, { na ścianie jego pokoju zawisło 5 gitar- pamiątka po jego estradowej działalności} z których ja czerpię radość i napęd twórczy do kolejnych tekstów, pisanych do miesięcznika „Nieznany Świat” Nie trzeba sobie prawić pustych komplementów, żeby się wspierać i przyjaźnić bezinteresownie.

A zyski z tego płynące? Np. uświadomienie sobie, że KTOŚ ma  możliwość uzdrawiania INNEGO na odległość, że KTOŚ potrafi z dowcipnych dialogów na odległość wyczytać TWOJE małości i nie znęcając się nad interlekutorem wesprzeć go, stosownym  do sytuacji słowem. Itd., itd.. Tu należałoby wymienić kolejne  talenty Pana N., choćby znajomość ziół i ziołolecznictwa,  Nie czynię tego, bo nie wszystkie jego dyspozycje potrafię opisać. Ponadto ”Rys życia” na zlecenie Pana N.  miał być wypełniony moimi przypadłościami życiowymi.

Chyba ja również na coś byłam przydatna Panu N. bo po wyrażeniu zachwytu nad jego dwoma stylowymi fotelami, te meble  zdobią mój pokój stołowy, dostarczone przez zaprzyjaźnione z nim małżeństwo. Porozumiewamy się bezdewizowo,  więc na stylowych fotelach położyłam papierowe zaproszenia: „Zapraszam Pana N” na  herbatę  do  mojego domostwa bez nikotyny”  Pan N. nie odmówił, ale zastanawia się nad terminem… Panie N. serdecznie Pana zachęcam do ujawnienia licznych pańskich umiejętności  szerszemu gronu, by poszerzało się środowisko CZŁOWIEKÓW.   A ja „Nie liczę lat, zbyt szybko mkną…” to tytuł kolejnego mojego wierszowania.